Dzienniki maltańskie

Styczeń 2016 - początek planowania

Wszystko rozpoczęło się pewnego ponurego styczniowego wieczora. Wciąż nie było pomysłu dokąd pojechać na tegoroczny wypad majowy. Egipt trochę się już przejadł, poza tym planowaliśmy wyjazd z półtorarocznym dzieckiem, a tamtejszy klimat, jak i napięta sytuacja polityczna nie sprzyjały zabieraniu latorośli. 
I wtedy koleżanka przysłała smsa z informacją, że Ryanair ma tanie bilety na Maltę. Długo nie trzeba było się zastanawiać - lecimy! Zwłaszcza, że nad wyjazdem na Gozo (drugą co do wielkości z trzech maltańskich wysp) już myśleliśmy, a ostatnio robi się coraz bardziej popularne wśród nurkowej braci. Szybki mail do wszystkich z pytaniem kto chętny i rezerwujemy bilety. Termin 7-14 maja. 

No to pozostaje cierpliwie czekać...

Wiosna 2016 - planowania ciąg dalszy

Skoro mamy już bilety, czas pomyśleć nad jakimś noclegiem i nurkowaniem. Za poleceniem kolegi (dzięki Kreskówek :-)) skontaktowaliśmy się z bazą Atlantis w miejscowości Marsalforn na Gozo. Okazało się, że mogą nam zorganizować nie tylko nurkowania, ale też noclegi, wypożyczenie samochodów i transfer z lotniska. Super! Wynajęliśmy więc "farmhouse" dla 11 osób i dwa jeepy. Załatwili też łóżeczko dziecięce i fotelik do jednego z wehikułów (szerzej o tych pojazdach napiszę nieco później...).

No to teraz mamy już wszystko załatwione i można skreślać dni w kalendarzu.

7 maja 2016 - there we go!

Pobudka o 3:00 nie należy do najprzyjemniejszych. No chyba, że jedzie się na wakacje! Za oknami jeszcze ciemno. O 4:20 ma przyjechać po nas taksówką Paweł i jedziemy na lotnisko. Na miejscu spotykamy resztę ekipy, szybko się odprawiamy i do samolotu. Lot przebiegł bez przygód, ale gdy samolot zaczął podchodzić do lądowania, z lekkim przerażeniem zauważyłem pod nami gęsty dywan chmur. Jak to? Przecież na Malcie o tej porze roku jest już pełnia lata i spodziewaliśmy się pięknej, słonecznej pogody a tu coś takiego? Po wylądowaniu niestety rozczarowań ciąg dalszy: 18 stopni i pochmurno. A w bagażach tylko krótkie rękawki i sandały...

Na lotnisku oczekiwał na nas Lolek. Kolega, który tymczasowo mieszkał na Malcie i zapragnął dołączyć do naszej wyprawy. Wyszło, że najwygodniejszą opcją było dla niego dostać się na lotnisko i stamtąd pojechać z nami na Gozo.
Przed budynkiem czekał już nasz transport do portu w miejscowości Cirkewwa, skąd promem mieliśmy się przeprawić na Gozo. Na początku mały zgrzyt, bo dziewczyny wygłodniałe po locie rozpoczęły konsumpcję w busie, co nieco rozsierdziło kierowcę (w sumie mu się nie dziwię). Na szczęście dalej było już całkiem przyjemnie. 
Gdy czekaliśmy na prom, pogoda się jeszcze pogorszyła. Zaczęło mocno wiać i padać. No cóż, pozostaje mieć nadzieję, że to tylko chwilowe.

W miejscowości Mgarr na Gozo czekała już na nas Stephania z bazy Atlantis i zawiozła nas do naszego domku w miejscowości Xaghra. Dom zaskoczył nas bardzo pozytywnie - 3 poziomy, taras z basenem, kilka salonów i sypialni. Ile tam było pokoi i łazienek, przez tydzień nie udało mi się policzyć :-). Zakwaterowaliśmy się i poszliśmy pozwiedzać okolice i coś zjeść. Trafiliśmy do sympatycznej restauracyjki, która bardzo kojarzyła się z angielskim pubem. Ale jedzenie pierwszorzędne. Ceny niestety też nieco kojarzyły się z angielskimi...

Gdy wróciliśmy do naszej rezydencji przyjechała sympatyczna pani i przywiozła nasze rydwany. Dwa "jeepy" to dużo powiedziane. Były to mocno leciwe Suzuki Maruti. Przebieg nie do określenia, bo w żadnym nie działał licznik.I tak cudem było, że te wehikuły (które ochrzciliśmy "pulpetami") w ogóle poruszały się do przodu (i do tyłu też!).

Pierwszy test pulpeta był w nocy, bo trzeba było odebrać Arcziego z portu w Mgarr (leciał innym lotem z Kolonii). Pierwszy raz jechałem w ruchu lewostronnym, do tego pojazdem, który nie dość, że bez ssania nie ruszył, to wymagał od kierowcy sporej krzepy przy próbie skręcenia kierownicy, czy zmianie biegów. Na szczęście obeszło się bez ofiar w ludziach (i pulpetach).

A oto "Pulpet" w pełnej krasie

8 maja 2016 - w końcu pierwsze nurki na Gozo!

Pobudka o siódmej, a o ósmej mamy być w bazie. Na szczęście pogoda nieco się poprawiła. Wciąż upału nie ma, ale jest w miarę słonecznie. Po śniadaniu wsiadamy do "Pulpetów" i ruszamy do Marsalforn. Chwilę zajęło nam znalezienie bazy nurkowej, ale w końcu stawiliśmy się na miejscu. Tam poznaliśmy Dirka (Belga - jak się później okazało), który miał być naszym przewodnikiem, przez wsystkie nurkowania. Okazał się sympatycznym gościem, o niezłym poczuciu humoru. 

Po spakowaniu całego sprzętu do specjalnie do tego celu przystosowanej ciężarówki pojechaliśmy na pierwszego nura. 
W tym miejscu muszę pochwalić niesamowitą organizację w tej bazie. Wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku i mimo dużej liczby nurków, mało prawdobodobne jest, żeby ktoś dotarł na nurkowisko bez jakiegokolwiek elementu sprzętu (co w wielu innych bazach potrafi się czasem zdarzyć).
Z czystym sumieniem mogę polecić tę bazę każdemu, kto wybiera się na nurkowanie na Gozo.


Miejsca naszych nurkowań - opis w tekście

Jako, że dwie osoby w naszej grupie nie były zbyt doświadczone, a do tego miały dłuższą przerwę w nurkowaniu, pierwszy nurek został zaplanowany w płytkim i bezpiecznym miejscu o nazwie  Xwejni (nr 1 na mapie). Prawdę mówiąc nuda. Maksymalna głębokość 10 metrów i całe mnóstwo falujących traw na dnie. Od tego widoku śniadanie wahało się, czy wyskoczyć na zewnątrz przez automat, czy może jednak pozostać w żołądku. Woda miała 17 stopni i po godzinnym nurkowaniu zacząłem nieco żałować, że nie zabrałem suchara.

Na drugiego nurka pojechaliśmy do miejscowości Dwejra, gdzie znajduje się chyba najsłynniejsza formacja skalna na Gozo, czyli Azure Window - lazurowe okno.



Azure Window - w żadnym tekście o Gozo nie może zabraknąć tego zdjęcia

Tuż obok jest inna formacja skalna, tym razem pod wodą, o nazwie Blue Hole. To spora studnia w skale, tuż pod powierzchnią (nr 2 na mapie).


Blue Hole z góry

Zanurzamy się w tej studni, by na głębokości ok. 5-6 metrów przepłynąć pod skalnym łukiem na otwarte morze.


Zanurzenie w Blue Hole


Blue Hole od dołu

Następnie przepłynęliśmy pod Azure Window, które rzuca niesamowity cień pod wodą. Trochę popływaliśmy pomiędzy skałami - formacje skalne są główną atrakcją nurkowań na Gozo. Do tego niesamowita widoczność, niejednokrotnie przekraczająca 30 metrów.  Życie, jak to w Morzu Śródziemnym, nie jest może bardzo obfite, ale gdzieniegdzie spotkać można strzępiela, czy granika, jest sporo ślimaków i mniejszych ryb, dość częste są rozgwiazdy, trafiają się kraby, a w skalnych szczelinach nieraz wypatrzyć można ośmiornicę. 
Następnie zwiedziliśmy niewielką jaskinię i wróciliśmy znów przez Blue Hole. 

Po pierwszym, nudnym nurkowaniu, to zrobiło spore wrażenie i rozbudziło apetyty na kolejne zanurzenia na Gozo. 


9 maja 2016 - powrót do Dwejry


Kolejny dzień na Gozo przywitał nas znów kiepską pogodą. 18 stopni, pochmurno i wieje... Pojechaliśmy do Marsalforn do bazy, gdzie dobili nas informacją, że taka pogoda ma się utrzymać przez cały dzień. Dirk powiedział nam, że mieszka na Gozo już tyle lat i tak kiepskiej pogody w maju jeszcze nie widział. Ech ma się to szczęście...

Jednak okazało się, że "w internetach" też mogą się mylić i już o dziesiątej było słonecznie, bezwietrznie, a termometry pokazały całe 24 stopnie.

Znów pojechaliśmy do Dwejry. Pierwsze nurkowanie na lewo od Blue Hole, kierujemy się do Coral Cave (nr 3 na mapie). Widoczność jeszcze lepsza niż poprzedniego dnia. Życie po tej stronie też bogatsze. Dopłynęliśmy w końcu do jaskini. Duże wejście do jaskini zaczyna się na głębokości ok. 17-18 metrów i sięga aż do dna na około 28 metrach. Swoją nazwę jaskinia zawdzięcza sporej liczbie gąbek i korali pokrywających jej ściany. My spotkaliśmy dorodnych rozmiarów łopaciarza.


Widoczność jeszcze lepsza niż poprzedniego dnia



Łopaciarz w Coral Cave

Widok na błękit morza przy wyjściu z jaskini był niesamowity. A wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że takie obrazki zobaczymy jeszcze nie jeden raz na tym wyjeździe.

Na drugie nurkowanie musieliśmy przejść kawałek po suchym lądzie, minąć parę straganów, jedną restaurację i zejść w dół do niewielkiej zatoczki, odgrodzonej skałami od morza. To miejsce o nazwie Inland Sea/Tunnel (nr 4 na mapie). Niewielka zatoczka połączona jest z otwartym morzem za pośrednictwem tunelu o długości 80 metrów. Górą pływają łodzie, więc trzeba uważać, żeby się nie wynurzyć w tunelu, bo mogłoby to mieć przykre skutki. Sama zatoczka nie jest zbyt głęboka, ale przy wejściu do tunelu dno dość gwałtownie opada aż do 25 metrów.



Inland Sea/Tunnel

Po chwili płynięcia po dnie , naszym oczom ukazał się błękit wyjścia na otwarte morze. Widok niesamowity. Po wypłynięciu z tunelu skierowaliśmy się w lewo wzdłuż skalnej ściany. Niesamowicie wyglądały setki ryb przy skale.


Setki ryb przy ścianie

Wróciliśmy znów przez tunel i wynurzyliśmy się w zatoczce, w której rozpoczęliśmy nurkowanie.

10 maja 2016 - między nami jaskiniowcami


Kolejny dzień i znów kiepska pogoda. No cóż, chyba trzeba się pogodzić z faktem, że opalać się tu nie będziemy. 

Wystartowaliśmy jak każdego dnia z bazy, z tym, że tym razem mieliśmy znacznie bliżej (w sumie to na Gozo wszędzie jest blisko :-) - wyspa ma mniej więcej 14 kilometrów długości i 7 szerokości), więc już po paru minutach jazdy byliśmy na miejscu. A właściwie prawie na miejscu, bo żeby dostać się jak najbliżej wejścia do wody, trzeba się sporo namanewrować między nieckami solnymi. Przejazd "Pulpetem" po skałach dziurawych jak ser szwajcarski to dość ciekawe przeżycie. Gdy już dotarliśmy na miejsce, Dirk zrobił odprawę, przebraliśmy się i w pełnym sprzęcie zeszliśmy do wody po schodkach wykutych w skale i stalowej drabince.


Zejście do wody po schodkach wykutych w skale

Na pierwszy ogień poszła jaskinia o nazwie Cathedral Cave (nr 5 na mapie). Wejście do jaskini znajduje się całkowicie pod wodą. Ale po chwili wpływa się do sporej komnaty, gdzie można wynurzyć się na powierzchnię.



Wewnątrz Cathedral Cave

Dalej popłynęliśmy pod wodą niewielkim tunelem, na końcu którego jest niewielka komnata, gdzie znów można było się wynurzyć. Do tej komnaty prowadzi z powierzchni studnia wykuta ludzką (a dokładniej rzecz biorąc rzymską) ręką. Obecnie zamknięta od góry.


Studnia łącząca jaskinię z powierzchnią

W drodze powrotnej znów mogliśmy podziwiać niesamowity błękit przy wyjściu z jaskini.


Przed nami wielki błękit

Bez większych przeszkód wyszliśmy z wody po drabince i skałach i nadszedł czas na zdjęcie sprzętu i odpoczynek przed drugim nurkiem. Przy zrzucaniu z pleców sprzętu poczułem nagle ostry ból, aż zakręciło mi się w głowie. Kątem oka zauważyłem swój kciuk wygięty w bardzo nienaturalnym kierunku. Jacket szelką zahaczył się o kciuka i całym swoim ciężarem wygiął palec w kierunku przeciwnym niż przewidziała to natura. Szybko przemknęła mi przez głowę myśl, że mam już jeden palec mniej. Aż tak źle nie było, ale ból dawał się we znaki jeszcze przez długi czas.

Nurek twardy ma być nie miękki, więc trzeba zapomnieć o bólu i po przerwie powierzchniowej zacząć szykować się do drugiego nura.


Dirk zrobił odprawę - kolejna jaskinia, zapowiada się nieźle! Zatem mimo bólu kciuka (musiałem prosić o pomoc przy zakładaniu rękawicy) entuzjazmu nie brakowało. 

Znów zeszliśmy po skałach i drabince do wody, żeby zacząć nurkowanie w tym samym miejscu co poprzednio. Ale tym razem było nieco mniej płynięcia pod wodą. Jaskinia Billingshurst Cave (nr 6 na mapie) znajdowała się w pobliżu miejsca zanurzenia. Wejście było na głębokości około 20 metrów. Następnie płynęliśmy tunelem o długości ok. 60 m. Na końcu tego tunelu na głębokości około 5 metrów trafiliśmy na niewielką skalną półkę. Zgodnie z tym co Dirk mówił na odprawie, położyliśmy się na półce twarzami w stronę wejścia do jaskini i zgasiliśmy latarki. W oddali było widać błękit z zewnątrz. Kolejny niesamowity widok. Dalej popłynęliśmy przez sporą komnatę do kolejnego tunelu. Tam było już kompletnie ciemno. Co ciekawe woda w jaskini miała nieco wyższą temperaturę niż na zewnątrz (w środku 21 stopni, na zewnątrz 17). Drugi tunel prowadził do wyjścia z jaskini. Tu pojawił się drobny błąd w planowaniu, bo po wypłynięciu z jaskini, zamiast kierować się w stronę miejsca wynurzenia, Dirk poprowadził jeszcze kawałek w przeciwnym kierunku. Nic ciekawego tam nie było, a wszyscy po wypłynięciu z cieplejszej jaskini szybko zmarzli. Miało to chyba na celu jedynie dociągnięcie czasu nurkowania do godziny. 
Ogólnie jaskinia rewelacyjna, niektórzy z naszej ekipy po tym nurkowaniu, zapragnęli zrobić kurs jaskiniowy :-).


Billingshurst Cave

11 maja 2016 - Dwejra - dawno nas tu nie było...

Kolejny poranek przyniósł w końcu ocieplenie - wciąż to nie lato, ale lepiej niż dotychczas. Ale razem ze słońcem, pojawiła się dziwna żółtawa mgła. Jak się potem okazało, wiatr przywiał cieplejsze powietrze znad Sahary, ale razem z nim przyniósł mnóstwo pyłu, który osadzał się na wszystkim. Szczególnie widać to było na naszych poczciwych "Pulpetach" :-).

Tego dnia znów pojechaliśmy do Dwejry. Azure Window zaczęło nam się już nieco nudzić...
Dwa nurki w jaskiniach Roger's Cave (nr 7 na mapie) i Oldman's Cave (nr 8 na mapie). Prawdę powiedziawszy po poprzednim dniu, nie zrobiły na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Ani szczególnie głębokie, ani specjalnie ciekawe. Na obu nurkowaniach gwoździem programu były ośmiornice. Na pierwszym ukryta w skalnej szczelinie, a na drugim pełzająca po ścianie jaskini. Niestety na drugim nurku kompletnie zaparował aparat i ze zdjęć niewiele wyszło.


Ośmiornica ukryta w skalnej szczelinie
Na dole widać niecki solne - częsty widok na Gozo,
a na górze afrykański pył

12 maja 2016 - czas na wraki!

Kolejny dzień przywitał nas słońcem, ale też sporym wiatrem. Po dotarciu do bazy dowiedzieliśmy się, że jedziemy na południowe wybrzeże, gdzie zrobimy dwa nurki na wrakach. Dla mnie bomba! Dotarliśmy na miejsce. Odprawa i przebieranie odbyły się na parkingu na górze. Następnie musieliśmy zejść po skalnych schodkach, a potem drabince do wody. Spory wiatr oznacza spore fale, więc trzeba było się dobrze odbić, żeby wylądować jak najdalej od skały, po czym sprawnie zanurzyć. Na kilku metrach falowanie było już prawie nieodczuwalne. 


Zejście do wody.
Na początku fale jeszcze nie były zbyt wielkie

Pierwszy wrak to MV Karwela (nr 9 na mapie) - stary prom turystyczny o długości 58 metrów zatopiony w 2006 roku. Spoczywa na stępce jakieś 80 metrów od brzegu na głębokości 30-40 m. Wrak ma trzy pokłady, więc jest co zwiedzać.

MV Karwela - dziób

Opłynięcie całego wraku zajęło nam chwilę, więc z uwagi na głębokość, nurkowanie to było nurkowaniem dekompresyjnym. W związku z tym wracaliśmy wzdłuż rafy, powoli się wypłycając i odbywając obowiązkowe przystanki.


MV Karwela - złamany maszt




MV Karwela - Widok z wnętrza


MV Karwela - Arczi się zamyślił. Kontempluje potęgę wraku

 Po zakończeniu dekompresji, przyszedł czas na wyjście z wody. Plan był taki: na głębokości 3 metrów, gdzie jeszcze nie czuć falowania, zdejmujemy płetwy i wieszamy je na ręce. Następnie łapiemy się skały i wspinamy po niej aż do drabinki. Mając już drabinkę w pewnym uchwycie, dalej jest z górki. Tyle w teorii. Po tym nurkowaniu jeszcze praktyka bardzo od teorii nie odbiegała. Za to po następnym... Ale o tym nieco później.

Po dekompresyjnym nurkowaniu trzeba było zrobić dość długą przerwę powierzchniową, zwłaszcza, że drugi nurek też miał być dość głęboki. Humory wszystkim dopisywały mimo, że wiatr chciał głowy pourywać.



Podczas przerwy powierzchniowej humory dopisywały

W końcu nadszedł czas na kolejnego nurka. Procedura wejścia dokładnie ta sama co poprzednio. Tym razem skierowaliśmy się na leżący w pobliżu Karweli wrak statku wycieczkowego MV Cominoland (nr 10 na mapie). Nieco mniejszy (ok. 39 metrów), spoczywa również na stępce, też około 80 metrów od brzegu, nieco bardziej na wschód.



MV Cominoland - dziób

Leży nieco płycej. Maksymalna głębokość tego nurkowania wyniosła 35 metrów. Ma dwa pokłady, więc opłynięcie całości zajmuje nieco mniej czasu niż w przypadku Karweli.


MV Cominoland


MV Cominoland
MV Cominoland


MV Cominoland - rufa



MV Cominoland

Zaczęliśmy od dziobu, żeby dolnym pokładem dotrzeć do rufy, a następnie zwiedziliśmy górny pokład. Wracaliśmy, znów stopniowo wypłycając się przy rafie, aż dotarliśmy do miejsca wyjścia z wody. Metoda wyjścia taka sama jak poprzednio. I tu się zaczęło... Każdy miał jakąś przygodę, mniejszą lub większą. Opiszę tutaj tylko swoją, żeby nic nie przekręcić. Wychodziłem jako ostatni, sądząc, że wszyscy już są na brzegu. Zdjąłem płetwy, zawiesiłem sobie na ręce i rozpocząłem wspinaczkę ku powierzchni. Okazało się, że podczas naszego nurkowania fale mocno przybrały na sile. Gdy udało mi się w końcu złapać drabinki, pomyślałem: jestem w domu! Błąd! Chwilę później wielka fala uderzyła w skałę i wracając oderwała mnie bez trudu od drabinki. W spienionej wodzie nie widziałem kompletnie nic. Pysznie, pomyślałem, co teraz? I wtedy fala zaczęła wracać w stronę brzegu. Cudownie, zaraz mną trzepnie o skały. Już miałem pewność, że to nieuniknione. Pozostało tylko zminimalizować straty. Wyciągnąłem nogi przed siebie, rękami zasłaniając głowę i w takiej przedziwnej pozycji popędziłem na spotkanie skałom. Uderzenie, choć dość mocne, nie wyrządziło mi żadnych szkód. Punkt dla mnie, ale następnym razem może nie być tak kolorowo. Stwierdziłem, że tak obijając się o skały wiele nie zdziałam. Zwłaszcza, że zapas powietrza w trakcie tej walki drastycznie się kurczył. Spuściłem powietrze z jacketu i zanurzyłem się na kilka metrów, gdzie fale były prawie nieodczuwalne, żeby uspokoić oddech i pomyśleć. Założyłem płetwy - jak już mam być poniewierany przez fale, to przynajmniej nie jak bezwładna marionetka, tylko marionetka mająca jakąkolwiek możliwość decydowania o kierunku swego ruchu. Pozostając na bezpiecznej głębokości, odpłynąłem kawałek od brzegu i tam się wynurzyłem. Pozwoliłem fali ponieść się w stronę brzegu i kawałek przed skałą zacząłem kopać płetwami ile sił w nogach. Udało się. Z niewielką prędkością dobiłem do skały i złapałem drabinkę. Tym razem trzymałem tak mocno jak to tylko możliwe i gdy fala zaczęła się cofać, pospiesznie wspiąłem się na górę. Tam czekali już przewodnicy z bazy i pomogli wciągnąć się na górę. Po ich minach widać było, że takiego młynu się nie spodziewali. Na szczęście wszyscy byli już bezpiecznie na brzegu i nikt nie ucierpiał. Gdy wszedłem po schodkach na parking, gdzie się przebieraliśmy, zdjąłem sprzęt i spojrzałem na manometr. 15 bar. Na kolejne podejście by nie wystarczyło...

To były nasze ostatnie nurkowania na tym wyjeździe. Po powrocie do bazy przyszedł czas na rozliczenie, zakup koszulek i pamiątkowe fotki. Sprzęt po wypłukaniu zostawiliśmy do wyschnięcia i odbioru następnego dnia. 


Z racji, że następnego dnia nie nurkowaliśmy, można było sobie wieczorem pozwolić na nieco większy luz w kwestiach alkoholowych. Z czego niektórzy skwapliwie skorzystali :-).



Wieczorne "rozluźnienie" :-)
13 maja 2016 - na powierzchni też jest ciekawie

Ostatni dzień i w końcu letnia pogoda. Jako, że tego dnia już nie nurkowaliśmy, postanowiliśmy nieco pozwiedzać. Żeby pokorzystać z pogody wybraliśmy się na Comino. Najmniejszą i praktycznie niezamieszkaną (jeśli nie liczyć garstki sezonowych rezydentów) z wysp maltańskich. Promem (tak naprawdę, była to nieco większa łódź motorowa) dostaliśmy się z portu Mgarr na Gozo do Blue Lagoon na Comino. Miejsce przepiękne. Ale ilość ludzi przerażająca. A to jeszcze nie sezon. Strach pomyśleć, co tam się dzieje w środku lata. Tak nawiasem mówiąc w bazie Atlantis mówili, że teraz mają ok. 40 nurków dziennie, a w środku sezonu po 140. Liczby mówią same za siebie. 

Na Comino w końcu udało się nieco poplażować i wejść do morza bez pianki. 


Blue Lagoon na Comino

Po powrocie na Gozo, jeszcze trochę pozwiedzaliśmy i przyszedł czas na pakowanie, bo następnego dnia o 6 rano miał na nas czekać transport na prom, a dalej na lotnisko.

A w porcie w Mgarr, odnaleźliśmy Titanica :-)

14 maja 2016 - czas powrotu

Wszystko co dobre szybko się kończy, tydzień na Gozo zleciał niesamowicie szybko. Mimo nienajlepszej pogody wyjazd zaliczyć należy do udanych. W ciągu tak krótkiego czasu udało się zwiedzić zaledwie niewielką część tego co kryje się pod wodą, jak również tego co na powierzchni. Bo Malta i Gozo to nie tylko nurkowanie, ale też niesamowita ilość zabytków (w szczególności starych kościołów) i innych ciekawych miejsc. No cóż, nie ma innego wyjścia, trzeba tu jeszcze wrócić. I to jak najszybciej.


Kościół Ta' Pinu

Michał "Misza" Stelmach


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz